Nigdy nie jeździłam na nartach, zawsze zazdrościłam mojemu
chłopakowi, którym mówił o tym jak to śmigał kiedyś na koloniach. W sumie
zawsze chciałam spróbować jak to jest.
Nasz jednodniowy wypad był kolejnym spontanicznym wyjazdem,
pewnego ranka gdy szykowałam się na uczelnię spostrzegłam na polskim busie
bilety po 1 zł do Zakopanego i z powrotem. Nie wiele myśląc kliknęłam i
zarezerwowałam weekendowym wyjazd. Przez moją nieuwagę zarezerwowałam wyjazd w
piątek o dwunastej w nocy a nie w sobotę, przez co musieliśmy wymienić bilet na
sobotę. Od zarezerwowania biletów do wyjazdu mieliśmy jeszcze trochę czasu więc
zaczęły się przygotowania. Po pierwsze znaleźliśmy nocleg, jak przyjechaliśmy
sami się zdziwiliśmy, za jedną noc zapłaciliśmy 100 zł za dwie osoby a nasz
pokój składał się z sypialni, pokoju dziennego, kuchni łazienki oraz
przedpokoju. Wracając jeszcze do przygotowań, zaczęliśmy szukać dla mnie
odpowiedniego stroju narciarskiego. Postanowiliśmy, że narty i buty wypożyczymy
na miejscu bo nie opłaca się kupować ich na jeden dzień jazdy.
W dzień wyjazdu było strasznie zimno, dodatkowo jeszcze
wyjeżdżaliśmy o 24 by dostać się na dworzec musieliśmy być tam około 40 min
wcześniej gdyż później nie mieliśmy już jak dojechać. I zaczęło się czekanie, okazało się też, że
musimy stać na dworze gdyż dworzec autobusowy czynny jest tylko do 22. Autokar
przyjechał opóźniony prawie godzinę, my staliśmy i czekaliśmy tyle czasu na
takim mrozie, że przez 6 godzin podróży ledwo udało nam się ogrzać. W Zakopanem
byliśmy koło godziny 6 rano. Na pójście na stok za wcześnie, na kwaterę tak
samo, zrobiliśmy ze dwie rundki wokół Krupówek, bo czekaliśmy tylko żeby
otworzyli McDonald's. Nareszcie ciepełko, zjedliśmy na spokojnie śniadanko, ogrzaliśmy
się i wyruszyliśmy na stok. Postanowiliśmy jechać na Nosal, po pierwsze dla
tego, że jest on dość łagodny a ja jak mówiłam miałam mieć pierwszy raz
styczność z nartami, a po drugie nasza kwatera była 200 m od kompleksu
narciarskiego. Dzięki Bogu śnieg dopisał, zawsze chciałam zobaczyć góry zimą,
wiecie takie pokryte śniegiem szczyty i drzewa i się doczekałam! Oczywiście
pierwsze co to do wypożyczalni, po narty buty i kijki, następny element już na nartach jedziemy albo jak dla mnie
czołgamy się po karnety na zjazdy J I hop mamy wszystko - to na wyciąg! Krótkie
szkolenie od chłopaka jak trzymać nogi na wyciągu co robić na stoku i wjeżdżamy
na górę.
Pierwszy zjazd udany co prawda z tzw. żółwika ale zawsze do przodu. Po
pierwszym zjeździe stwierdziłam, iż żadna góra mi nie straszna i idziemy na
całość. Niestety najdłuższa z tras była zamknięta z powodu, iż śnieg padał
dopiero od niedawna więc poszliśmy na troszkę mniejszą. A tam tak samo super mi
szło, za pierwszym razem nie umiałam jeszcze dobrze skręcać co było śmieszne,
kazałam mojemu chłopaki zjechać i czekać na mnie na dole. Zaczęłam zjazd
wiadomo troszkę na bok i myślę o kurde jak odbić w drugą, jadę patrzę a tam
zaraz płot z siatki myślę zaraz w niego zjadę ale hop przeskoczyłam na drugi
bok i śmignęłam do dołu. Chłopak na dole wystraszony że o mało co w płot nie
wjechałam a ja dumna z siebie że się obróciłam. I tak w kółko góra dół, góra
dół. Najśmieszniejsze co mi się przytrafiło, to to że nie przewróciłam się ani
razu jadąc po stoku ale za to dwa razy jak wjeżdżałam wyciągiem zaliczyłam
glebę. Tak mi się spodobało, że ponad 4 godziny jeździliśmy non stop. Potem na
rozgrzanie grzane wino i obiadek w karczmie i na kwaterę odpoczywać. Drugiego dnia wyjazd mieliśmy o 12 więc
stwierdziliśmy, że na stok nie ma co nawet się już wybierać. Przed wyjazdem
jeszcze małe zakupy oscypków na Krupówkach i do domu!
Ojj jak sobie tak teraz o tym przypomniałam, to aż chce się
jechać znów na narty!
Etykiety: Podróże